poniedziałek, 7 kwietnia 2025

TO SIĘ NIE UDA

Obserwując od lat polską scenę polityczną, zauważam brak zmian na tak zwane obiecane "lepsze". Dalej nie ma tak długo oczekiwanej stabilności, stabilności pod każdym względem. Trudno w Polsce doczekać się tego, by wreszcie znikła bylejakość, która w zasadzie dawno już wrosła w nasze DNA i ten jakże znamienny brak odpowiedzialności za wszystko. Dosłownie, za wszystko. Mówiąc, że ryba śmierdzi od głowy, potwierdzamy tylko stan faktyczny. Potwierdzamy i nic z tym nie robimy. Świadczy o tym zalew afer, jakie toczyły i nadal toczą nasze państwo. Afer nie wyjaśnionych, albo umorzonych, albo ledwo tkniętych przez organa śledcze, prokuratorskie i sądowe. Afer było i wciąż jest tyle, że społeczeństwo polskie już zdążyło się do nich przyzwyczaiło.

Społeczeństwo polskie znieczuliło się na nie. Ba, myślę, że dla wielu dzień w Polsce bez afery, to dzień stracony. Każdego dnia dostajemy na to niezbite dowody. Podobno tych afer, których generatorem było szczególnie państwo PiS, jest już ponad 1 300. 1 300... . I wciąż na światło dzienne wychodzą kolejne. I co ciekawe, na połowie narodu polskiego nie robi ten fakt wrażenia. Nie robi, bo chociaż kradli, to się trochę dzielili. I tyle. Tyle wystarczyło, by zaćmić ludzkie umysły, by znieczulić naród na tyle, by tolerował hucpę smoleńską, by nie reagował na tragedię pandemii (o której już zapomniano). Nie robią na Polakach wrażenia np. kardynalne błędy wojska, a raczej generałów i ministrów. 

Nie robi wrażenia wydawanie miliardów przez polityków na elektrownię atomową, której budowa jakimś dziwnym trafem w końcu nie doszła do skutku. Słaby wydźwięk na opinii publicznej miała historia wyborów kopertowych, lekceważenie przez polityków procedur i lansowanie przez nich bylejakości, łamanie każdego dnia przepisów, nonszalanckie podchodzenie do Prawa przez prawie każdego Polaka.  Nie odcisnęła na politykach swojego piętna ani tragedia smoleńska, ani tragedia śmigłowca, który rozbił się przed laty z polskimi generałami na pokładzie. Rozbił się, bo skąd inąd dorosłych wydawało się ludzi, zgubiła zwyczajna głupota i brak wyobraźni. 

Nie wyciągnięto z tych lekcji żadnych wniosków. Żadnych wniosków. Historia wciąż się powtarza i niczego nas nie uczy. Bidula trafiła na twardy i oporny grunt. Głupota i brak wyobraźni wciąż mają się u nas dobrze. Tyle się nagadano na ten temat, napisano tyle mądrych artykułów. I nic. Religia smoleńska żyje, Macierewicz kwitnący, zwolennicy PiS zadowoleni i nadal lojalni. Aż dziw bierze. Niestety, wciąż w narodzie brakuje jakiejkolwiek refleksji. Politycy obojętnie z jakiej formacji, popełniają wciąż te same błędy. Dorwawszy się do władzy, bardziej zajmują się własnymi interesami niż interesami Polaków. Każda administracja, od najmniejszego sołectwa po ministerstwo, traktuje swoje poletko jak własne.

Dla samych Polaków nie wynika z tego nic dobrego. Jakim więc cudem ten WÓZ wciąż się toczy? Jakim cudem nasze PAŃSTWO wciąż się trzyma? A przecież jak swego czasu wyjaśniał minister Sienkiewicz - "Państwo jest całością, a nie fragmentami. To, na co cierpi wiele państwowości, w różnym stopniu oczywiście, polega na tym, że każdy z ministrów, każda administracja danego ministerstwa reprezentuje swoje własne interesy bardziej niż ogółu. Czyli państwa właśnie. A dobra polityka powinna polegać na tym, że interes państwa jest realizowany poprzez wiele różnych instrumentów". Czysta prawda wynikająca chociażby z polskiej Konstytucji. Łatwo o tym czytać, łatwo pisać, trudniej wprowadzić w czyn.

Na pogłębienie się i na zakorzenienie się w nas tego zjawiska (bylejakość, niedasizm, brak odpowiedzialności, znieczulica) miały przemożny wpływ ośmioletnie rządy PiS. Taki, że zamiast obiecanej dobrej zmiany, poczęstowano Polaków mentalną stagnacją. Do wręcz nadnormatywnego stopnia. Utknęliśmy w tym swoim dziwacznym mentalu i tkwimy, bo tak jest nam wygodnie, bo czujemy się w nim bezpiecznie. Sami jesteśmy sobie winni. Część z nas, bo uwierzyła w pisowską propagandę, a część z nas, bo nic z tym nie robiła. Każda ze stron ukryła się w swoim mateczniku i udawała że jej nie ma, wmawiała sobie, że jej to nie dotyczy. A przecież polityka dotyczy każdego z nas. Bezpośrednio.

Czy kiedykolwiek jakakolwiek ekipa rządowa doprowadziła do konkretnych i stabilnych zmian? Czy kiedykolwiek polscy politycy rządzili zgodnie z literą Prawa? NIE! Albo, jak poprzednia władza, prowadzili interesy z cichociemnym handlarzem bronią, albo umieszczali swoich pociotków na intratnych posadkach, albo generowali kolejne afery, na których państwo traciło miliardy. W mediach nie ma mowy o ochronie zdrowia Polaków, nie słyszymy o skutecznym wprowadzaniu zmian takich, by żyło się nam lepiej. Mowa tylko o aferach, o tym, co kto komu powiedział, jak go zwyzywał i co mu zrobi gdy ponownie dojdzie do władzy. Taki obrazek do nas dociera każdego dnia. Żal za serce ściska.

Żadna afera, nawet ta o największym ciężarze, nie zmusiła Polaków do zmiany myślenia. Szczególnie zwolenników PiS. Skoro tak, to rodzi się pytanie - czy cokolwiek wpłynie na nasz ogląd sytuacji w jakiej się znajdujemy? Czy ktoś pamięta jeszcze zabójstwo prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza i to, jak do niego doszło? Zanurzyliśmy się w hejcie i taplamy się w nim bez końca. Bezdusznie i bezmyślnie. Czy od tamtego wydarzenia przyszło komuś do głowy, by coś z tym hejtem zrobić? By skutecznie przeciw niemu zareagować? Niestety jest tak, że bylejakość, znieczulica, niedasizm, odporność na zło, stały się normą w publicznym życiu. Chyba już nieodwracalną. Jest źle. Jest z nami bardzo źle. 

Nie obchodzi nas, w jakim stanie zostawimy ten świat naszym wnukom. Nie obchodzi nas, że nasze wnuki odziedziczą po nas wszystko to, co najgorsze. Dzisiaj nie przejmujemy się przyszłą katastrofą klimatyczną, na którą zdane są kolejne pokolenia. Nie przejmujemy się, że jest nas w Polsce coraz mniej. Od hejtowania nie przybędzie nam żłobków, przedszkoli i nie rozwiążemy palących problemów. Ale za to niektórzy z nas będą czuć się lepiej. Bo komuś dowalili, a co. Nie przyjdzie takim do głowy, że skutki złych rządów dotkną również ich samych. Widać, że na wyobraźnię zabrakło już miejsca. Doszło do tego, że politycy nawet nie udają już, że rządzą. Bo to co robią, w końcu trudno nazwać rządzeniem.

A nie rządzą państwem, ponieważ tego nie potrafią robić. 

Politycy wypaczyli system, zepsuli Prawo. Już otwarcie zajmują się tylko sobą. Za naszym przyzwoleniem. Niestety. Pogarsza się stan państwa, społeczeństwa, gospodarki, ekonomii, finansów i.t.p. I nikogo to nie obchodzi. Pełno wokół wymądrzających się tzw. ekspertów od wszystkiego. Pełno krytykantów. Brak rozwiązań i odpowiedzi. Króluje populizm ile wlezie i wiara, że jakoś to będzie. Żyjemy obok siebie jakby w dwóch światach - politycy w swoim, społeczeństwo w swoim. Władza udaje, że coś chce zrobić, ale tylko pogarsza sytuację. Czy te wszystkie partie polityczne mają jeszcze jakiś sens? Czy polityka ma sens?

 Doszliśmy do ściany i tylko należy zapytać, czy TU i TERAZ dostosować się i dalej siłą inercji brnąć w nieznane mając cichą nadzieję na lepsze jutro? A może jest jeszcze nadzieja, że nasi następcy będą potrafili wymusić na politykach przeprowadzenie życiowych reform, bo my tego nie zrobiliśmy? Oby nie popełniali naszych błędów zaniechania. Oby ze swoich błędów wyciągali wnioski, oby się na nich uczyli. Oby radzili sobie lepiej od nas. 

Ot taka to powyżej moja garść refleksji tuż przed wyborami na urząd Prezydenta Rzeczpospolitej.


Obraz: *Internet

piątek, 21 marca 2025

G R Y wojenne



 Putin rozgrywa geopolitycznie świat tak, jak chce. Robi to, bo może, A może, bo wreszcie trafił mu się taki gość, jak prezydent USA Donald Trump, któremu zamarzyło się zostać dozgonnym władcą tylu włości, ilu się da. Niestety, w tych bardzo ważnych rozgrywkach geopolitycznych nie dorasta Putinowi do pięt. I co najgorsze, nie zauważa, że się do tej roboty nie nadaje. A nie nadaje się, bo do tej roboty trzeba mieć big cojones panie prezydencie. Trzeba mieć doświadczenie. I trzeba się w polityce czuć jak ryba w wodzie, nie przymierzając jak rekin. Pan biznesmen Donald Trump nie jest rekinem nawet w biznesie (wielokrotnie bankrutował), a więc tym bardziej w polityce. Zabawiając się z Putinem w wielką politykę, na oczach całego świata łamie sobie na niej zęby, szkodząc przede wszystkim własnemu krajowi, sobie, Europie i UKRAINIE.

Aktualna sytuacja geopolityczna jest bardzo, ale to bardzo groźna, o czym wiadomo wszędzie, gdzie dociera jakakolwiek bądź medialna informacja. Wiadomo zatem, że zapowiadana rozmowa Trumpa z Putinem, oprócz Putinowi, nie przyniosła korzyści pozostałym zainteresowanym. Nie przyniosła chwały Trumpowi, o którą to chwałę nieustająco i wciąż zabiega. Zatem ostatecznie, nie ma mowy o całkowitym zawieszeniu broni, jest tylko propozycja Putina o ewentualnym "trzydziestodniowym zaprzestaniu ataków na infrastrukturę energetyczną". Jednak i ta propozycja to tylko element gry wojennej stosowany przez doświadczonego zawodnika, który ma gdzieś szkolne wysiłki Trumpa. Czyli kolejna wtopa zarozumiałego prezydenta i kolejne jego upokorzenie.

Ostatecznie zamiast ciszy na ukraińskim niebie i spokoju, mamy wzajemne ataki, Rosji na Ukrainę i w odwecie Ukrainy na Rosję. Boleśnie ucierpieli cywile i infrastruktura energetyczna właśnie. Nie ma mowy o przełomie, na którym niby zależy Trumpowi, nie ma mowy o jakimkolwiek porozumieniu, ponieważ świat ma do czynienia z Putinem, zbrodniarzem wojennym, który przekroczył już wiele czerwonych granic i który nie zamierza się zatrzymać. Tak przynajmniej mówią znawcy tematu. A mówią różnie. Jedni lekceważąco odnoszą się do imperialnych zapędów prezydenta Rosji, drudzy przestrzegają przed nim i starają się całość oceniać na bieżąco, stosownie do sytuacji. Jeszcze inni gdybają co się stanie gdy to... tamto... czy owo. 

Cywil śledzący sytuację może się w tym gąszczu informacji pogubić. Jednak gdyby się tak bliżej przyjrzeć, gdyby tak wziąć na tapetę historię Rosji, mentalność samych Rosjan, z czeluści wyłania się niebezpieczny obraz. Który to obraz ma poparcie w dzisiejszych wydarzeniach. Niby Putin nie jest jeszcze gotowy na to, co od dawna chodzi mu po głowie, niby jego armia jest na to za słaba, jednak nie należy tego zbytnio traktować jako prawdę. Nigdy, ale to przenigdy nie należy lekceważyć przeciwnika, szczególnie, gdy tym przeciwnikiem jest nienażarta Rosja. Teraz to co się dzieje, to tylko gry wojenne prowadzone tylko dlatego, by kupić sobie czas na przygotowania do przeprowadzenia konkretniejszych, bardziej bolesnych dla świata działań.

Putin rozmawiając z Trumpem tylko udaje zainteresowanie. Pokazuje twarz zatroskanego człowieka, któremu wcale nie zależy na rozpętaniu wojny światowej. W rzeczywistości, twardo i metodycznie ogrywa zdziecinniałego i rozkapryszonego bachora Trumpa, ukrywając swoją prawdziwą twarz. Twarz człowieka żądnego wszechwładzy, żądnego wprowadzenia całkowitego chaosu i panowania nad nim. Widać wyraźnie, że stronie rosyjskiej wcale nie zależy na pokoju i na zatrzymaniu tej rozpędzającej się wojennej machiny. A jeżeli już, to wyłącznie na własnych ekstremalnych warunkach. Putin próbuje złożyć drugiej stronie konfliktu propozycję nie do odrzucenia, a Trump udaje, że tego nie widzi. Jednak Europa i Ukraina to widzą. słyszą i czują.

Widzą, słyszą i czują i nie chcą tego zaakceptować. I słusznie. Ciekawe co by się stało, gdyby Trump został zignorowany? Gdyby negocjacje z Rosją w całości przejęła Europa? Dlaczego pytam? Pytam, ponieważ jak do tej pory, działania Trumpa nic nie przyniosły szczególnie poszkodowanej stronie (Ukrainie). Nie zapominajmy, że pierwotną przyczyną konfliktu, jest żądanie Rosji całkowitej "likwidacji niepodległej Ukrainy z jej prozachodnią orientacją". Cały czas chodzi mu o bezwarunkową kapitulację Ukrainy. To jest główny CEL Putina w tej rozgrywce. On sam ciągle to od dawna powtarza. Nie kryje się z prawdziwymi swoimi planami. Chce zrobić z Rosji wielkie imperium i... kropka! A po nim choćby potop. 

"Ukraina miałaby ogłosić neutralność, rozbroić się, nie otrzymywać dalszej pomocy wojskowej i wywiadowczej z Zachodu, wyrzec się na zawsze członkostwa w NATO."

Na bazie historycznych doświadczeń Polski, łatwo jest sobie wyobrazić, że ZNOWU ze strony Rosji Putina może nas spotkać wszystko co najgorsze. I tym razem chyba nieodwracalnie. Już obserwujemy jak szybko zmienia się geopolityka. Koło się rozpędziło i nie widać nikogo, kto chciałby je zatrzymać. Jedno odbieram na plus, to, że mimo wysiłków Putina, Europa stara się mówić jednym głosem. Stara się, jednak stara się za mało i za wolno. Europa dalej traci czas mimo ogromnego zagrożenia. Europa wciąż się zastanawia, czy uderzyć w Rosję jeszcze bardziej boleśnie. A Rosja ma to gdzieś. Pokazuje nam środkowy palec i głośno się śmieje. A Trump i jego kolesie w rządzie dbają tylko o własny interes.

Jakby doprowadzenie do resetu z Rosją miało zakończyć ten konflikt. Nie zakończy, bo do żadnego resetu nie dojdzie. A nie dojdzie, bo Trump dla Putina jest za słabym zawodnikiem, bo Europa dopiero teraz (po trzech latach wojny) dojrzewa do tego, by się zbroić. Co miałoby przebiegać w ciągu najbliższych pięciu lat. Stanowczo za późno. Ale pocieszając się, niby lepiej później niż wcale. Zatem Rosja od chwili napadu na Ukrainę, ma nad Europą przewagę pod niemal każdym względem. Tak to widzę. Mimo to cieszy fakt, że wolny świat nie siedzi z założonymi rękami i że nie czeka na cud. Cieszy mnie, że wreszcie działa, że w tym chaosie politycznym próbuje jednak utrzymać wspólnotowe działania. Szkoda tylko, że armia europejska wciąż nie ma jednomyślnego poparcia.

"Ukraińcy zgodzili się na bezwarunkowe zawieszenie ognia na lądzie, morzu i w powietrzu, a Putin je odrzucił."

Trump jako rozjemca nie zdaje egzaminu, końca tej bezsensownej wojny nie widać, a na rodzimym politycznym podwórku wrze, jak w kotle ze smołą. Nie ma się z czego cieszyć. Polska prawica w europejskim i polskim parlamencie dała popis jakże szkodliwej głupoty i zwyczajnego nie chciejstwa w myśl zasady, że na złość mamusi odmrozi sobie uszy. A zachowuje się tak tylko dlatego, że rządzi teraz ich śmiertelny wróg, premier Donald Tusk. Co za małostkowość. Mogą sobie z Trumpem ręce podać. Niestety, to wszystko ma na nas bezpośredni wpływ. Polska jest podzielona, trwale. Jej zła prawa strona chce przegranej Ukrainy. Taka postawa to ciężki błąd. To ciężka zdrada. W żadnym wypadku nie leży w naszym interesie.

Polskę ratuje pełne partnerstwo i pełne pojednanie z Ukrainą. 

Przeszłe historyczne już rozrachunki między nami, ta nasza niezrozumiała w tej sytuacji wyższość, kładzie się cieniem na naszej przyszłości. Prawa strona polskiej polityki zapomina, że wrogiem, wspólnym wrogiem, jest Rosja Putina. Dopóki więc, pierwsze skrzypce w tym konflikcie będą grać ludzie pokroju Trumpa, czyli tak zwani krótkowzroczni pożyteczni idioci, nie będzie o czym mówić. Ponieważ ktoś taki jak Trump, pokój jako cel, odsuwa w czasie. A to tylko umacnia i legitymizuje ruski reżim.


Obraz: *Internet

niedziela, 16 marca 2025

JAK TO BYŁO?


Agnieszka Pomaska doniosła na portalu X, że "Parlament Europejski uznał polski projekt Tarcza Wschód za flagowy dla wspólnego bezpieczeństwa UE. Rezolucję poparła nawet znaczna część grupy Europejskich Konserwatystów, ale nie było wśród nich posłów PiS!!

Lista europosłów, którzy głosowali przeciwko Polsce:

- Bielan

- Bocheński

- Brudziński

- Buda

- Dworczyk

- Gosiewska

- Jaki

- Kamiński

- Maląg

- Mularczyk

- Muller

- Obajtek

- Ozdoba

- Rzońca

- Szydło

- Tarczyński

- Wąsik

- Wiśniewska

- Zalewska

- Złotowski"

To tak zwana lista hańby, którą ogłoszono we wszystkich mediach społecznościowych ku pamięci.

Poniżej historia przyjęcia Polski do NATO. Jak to było.


"Wódka, dyplomacja i przeciwnicy wejścia Polski do NATO

Borys Jelcyn był pod takim wrażeniem polskiej gościnności, że zgodził się, iż akcesja Polski do NATO “nie jest sprzeczna z interesem Rosji”. Taka treść, po burzliwych, nocnych negocjacjach ze sztabem Jelcyna, znalazła się we wspólnym oświadczeniu. Ale następnego dnia Jelcyn wrócił do Moskwy (i wytrzeźwiał). 

Mija właśnie 26 lat Polski w NATO.

Bogusław M. Majewski 12 marca 2025

Działania Rosji w latach 90., by powstrzymać historyczny proces poszerzenia Sojuszu Północnoatlantyckiego po upadku ZSRR, zakończyły się niepowodzeniem. W Moskwie trauma z tym związana została żywa, czemu dał wyraz Putin w 2021 r., twierdząc, że upadek ZSRR był “historyczną tragedią” dla Rosji. Dzisiaj rosyjskie argumenty przeciwko istnieniu i poszerzeniu NATO wróciły ze zdwojoną mocą. Tym razem jednak płyną one zarówno z Moskwy, jak i z Waszyngtonu.

Kieliszki wódki w równej odległości od siebie

12 marca 1999 r. Polska przystąpiła do najsilniejszego na świecie paktu wojskowego. W mieście Independence, w amerykańskim stanie Missouri, polski minister spraw zagranicznych, prof. Bronisław Geremek przekazał na ręce sekretarz stanu USA Madeleine Albright Akt Przystąpienia.

Cztery dni później przed siedzibą Kwatery Głównej NATO w Brukseli wciągnięta została na maszt polska flaga.

Tym samym zakończyła się jedna z najbardziej intensywnych kampanii dyplomatycznych III RP, rozpoczęta w marcu 1992 r. oświadczeniem Sekretarza Generalnego NATO Manfreda Woernera, że “drzwi do NATO są otwarte”.

O procesie, który trwał siedem lat, napisano już wszystko. Warto jednak przywołać działania, które miały go powstrzymać. Ten kontekst nabiera szczególnego wymiaru w świetle wydarzeń ostatnich tygodni. Działania Donalda Trumpa są dla dyplomatów, którzy byli zaangażowani w przekonywanie elit USA do poszerzenia NATO na wschód, swoistym deja vu. Nie jest bowiem wykluczone, że przyjdzie nam ponownie uruchomić działania przekonujące elity amerykańskie, że NATO — z przewodnią rolą USA — jest jedynym, doskonałym i niezastępowalnym mechanizmem gwarantującym bezpieczeństwo USA i Europy. Teraz będzie się to odbywało w warunkach wojny, którą Rosja toczy przy granicach Sojuszu.

Prawdziwa batalia zaczęła się we wrześniu 1993 r., kiedy Lech Wałęsa poinformował sekretarza generalnego NATO, że członkostwo stało się priorytetem polskiej polityki zagranicznej.

Miesiąc wcześniej, w nocy z 24 na 25 sierpnia 1993 r., oficjalną wizytę w Warszawie złożył prezydent Rosji Borys Jelcyn. Szczegóły tych rozmów — zarówno na szczeblu ministrów spraw zagranicznych, jak i samego Wałęsy z Jelcynem — owiane są pewnym pomrokiem. Wiadome jest, że stosunek Rosji do polskiego członkostwa w NATO został wówczas symbolicznie przedstawiony przez rosyjską delegację, poprzez ustawienie kieliszków wódki na stole — w równej odległości od siebie. Miało to symbolizować stosowny dystans NATO do Rosji i byłych państw Układu Warszawskiego.

Na koniec wieczoru Jelcyn był jednak pod takim wrażeniem polskiej gościnności, że zgodził się, iż akcesja Polski do NATO “nie jest sprzeczna z interesem Rosji”. Taka treść, po burzliwych, nocnych negocjacjach ze sztabem Jelcyna, znalazła się we wspólnym oświadczeniu. Następnego dnia, gdy Jelcyn wrócił do Moskwy (i wytrzeźwiał), wymuszono na nim odwrócenie sytuacji. Rosja rozpoczęła aktywną kampanię ukierunkowaną na elity polityczne w USA i kluczowych członków Sojuszu, a zmierzającą do zniweczenia dążeń Polski, Węgier, Czech na rzecz członkostwa w NATO.


Poczucie winy

W Waszyngtonie dominował wówczas sceptycyzm wobec oczekiwań Polski. Nagła zmiana nastawienia nastąpiła kwietniu 1993 r. — niedługo po wprowadzeniu się Billa Clintona do Białego Domu. Doszło wówczas do szczególnego wydarzenia — uroczystości otwarcia Muzeum Pamięci o Holokauście. Wśród gości był Lech Wałęsa, który wykorzystał zaproszenie do Białego Domu, żeby wpłynąć na Clintona. 22 kwietnia — jak ujawnili po latach bliscy współpracownicy amerykańskiego prezydenta — dokonało się u niego gruntowne przewartościowanie podejścia do kwestii poszerzenia NATO o nowe państwa Europy Wschodniej (o używanie wobec nas terminu “Europa Środkowa” musieliśmy jeszcze długo zabiegać).

Dzień wcześniej w Białym Domu odbyła się narada przygotowująca spotkania — szczególnie te z Wałęsą i Vaclavem Havlem. Depesze z Warszawy i Pragi nie pozostawiały złudzeń, że obaj prezydenci poruszą kwestię bezpieczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej i członkostwa w NATO. Na tym spotkaniu obecny był także specjalny doradca ds. polityki zagranicznej Strobe Talbott — z którego zdaniem Clinton bardzo się liczył. Talbott jednoznacznie opowiedział się przeciwko jakimkolwiek sugestiom, że USA gotowe są podjąć dialog ws. poszerzenia NATO. Argument był niezmiennie taki sam. Stanom Zjednoczonym, które odcinały kupony od zakończenia zimnej wojny i upadku muru berlińskiego, nie opłacało się antagonizować Rosji. Głównym interesem Ameryki, jak argumentował Talbott, miało być budowanie nowych, przyjaznych relacji z Moskwą.

Rano 22 kwietnia 1993 r. Clinton zapewne obudził się z podobnym nastawieniem. To, co wydarzyło się później, diametralnie zmieniło jego punkt widzenia. Nikt z doradców nie przewidział i nie docenił wpływu, jaki miała na Clintona opowiedziana wielokrotnie tego deszczowego i zimnego dnia historia Europy, a szczególnie Polski. Wystąpienia Eli Wiesela i zaproszonych przywódców, odnoszące się do tragicznych wydarzeń drugiej wojny światowej, wspominania ofiar Holokaustu.

Nastrój tego dnia publicysta “The Washington Post” Jim Hoagland nazwał “guilt tripping” (wywoływanie poczucia winy) w wykonaniu Havla i Wałęsy. Były to emocje, które poruszyły Clintona na tyle głęboko, że poczuł moralną potrzebę “zadośćuczynienia” za grzechy Zachodu, które doprowadziły do porzucenia Polski i Czech na pastwę Związku Radzieckiego. Antony Lake, doradca Clintona ds. bezpieczeństwa, napisał o tamtym dniu: “ten zimny, deszczowy dzień spotęgował zarówno moment moralnego obowiązku, jak i strategicznej szansy”.

Te wydarzenia pokazały, jak ważne w polityce są symbole i gesty. Jak istotne w dyplomacji są emocje, osobiste kontakty i wyczucie chwili.

Dla Clintona była to jednak trudna próba Realpolitik. Strategia polityki zagranicznej USA balansowała wówczas między budowaniem nowych relacji z Moskwą — dzisiaj nazwalibyśmy to “resetem” — i przeprowadzeniem ekspansji Sojuszu. Szybko okazało się, że są to obszary nie do pogodzenia.


Wkurzony Clinton

Zmiana nastawienia USA spotkała się z natychmiastową reakcją Moskwy, która rozpoczęła intensywną kampanię dyplomatyczną przeciwko poszerzeniu NATO. Frontalny atak nastąpił 5 grudnia 1994 r. w Budapeszcie, podczas szczytu głów państw OBWE.

W wystąpieniu Jelcyn zarzucił USA “ponowne dzielenie kontynentu i próbę dominacji, na którą Rosja się nie zgodzi”. Clinton nie spodziewał się takich słów. Był nimi “zszokowany”. N. Burns (doradca ds. Rosji) w tajnym memo napisał wtedy, że Clinton był “really pissed off” (niezwykle wkurzony). Lądując w Budapeszcie, Clinton był bowiem pewien, że jego wysiłki, by przekonać Jelcyna, odnosiły pozytywny skutek. Od kilku miesięcy dyplomacja amerykańska tłumaczyła, że rozszerzenie NATO “będzie powolne i inkluzywne, uwzględniające interesy Moskwy”. Miała temu służyć koncepcja “Partnerstwa dla Pokoju”, oferta powolnego procesu integracji z NATO, uwzględniająca także Rosję.

Pomysł był chybiony i nie spotkał się z ciepłym przyjęciem w Warszawie, która zintensyfikowała działania lobbyingowe, obejmując ich zakresem Kongres, środowiska politologiczne oraz szeroko rozumianą opinię publiczną. Intensywność kampanii na rzecz szybkiego poszerzenia NATO, której głównym moderatorem była Polska, zaskoczyła w równym stopniu Moskwę, jak i amerykańską administrację.

Ujawnione depesze Thomasa Pickeringa, amerykańskiego ambasadora w Moskwie, ukazują jednak ogromną, narastającą presję, pod jaką znalazł się Jelcyn, krytykowany wewnętrznie za “nadmierne uleganie” USA. W Moskwie narastało przekonanie — słuszne, jak się okazało wkrótce — że dominujący na Kapitolu Republikanie opowiedzą się jednoznacznie za poszerzeniem Sojuszu, nie biorąc pod uwagę stanowiska Rosji.

Clinton podjął jeszcze jedną próbę przekonania Jelcyna. Zgodził się na udział w uroczystościach 50-lecia zakończenia drugiej wojny światowej w maju 1995 r. (co było znaczącym krokiem, uwzględniając wydarzenia wewnątrz Rosji, w tym krwawą wojnę w Czeczenii). Jelcyn powitał go słowami: “poszerzenie NATO będzie krokiem poniżającym dla Rosji, zgoda na zbliżenie się Sojuszu do naszych granic będzie zdradą moich obywateli”.

Clinton miał jednak mocny argument, na który Jelcyn musiał zareagować. Zaoferował, w zamian za poparcie i współudział Moskwy w programie “Partnerstwo dla Pokoju”, wsparcie Jelcyna w czasie nadchodzących w Rosji wyborów. To dla Jelcyna było najważniejsze.

W tym czasie rosyjska dyplomacja i służby specjalne pracowały już na najwyższych obrotach, prowadząc na dużą skalę kampanię, która miała powstrzymać proces poszerzania Sojuszu. Koncentrowali się przede wszystkim na Demokratach. Do Republikańskich senatorów próbowali dotrzeć poprzez zaprzyjaźnione think-tanki i business, który miał plany inwestycyjne w Rosji.

Przykładem są działania dwóch demokratycznych senatorów. Tom Harkin i Paul Wellstone w końcu głosowali przeciwko poszerzeniu NATO, a w czerwcu 1997 r. skierowali do Clintona dwustronicowy list z “krytycznymi pytaniami” odnoszącymi się do poszerzenia. W liście zwrócili m.in. uwagę na koszty, jakie poniosą Stany Zjednoczone i na “rozdrobnienie” międzynarodowych zobowiązań USA w obszarze bezpieczeństwa.

Do Białego Domu dotarł też list 40 dawnych, wpływowych dyplomatów i urzędników, wzywających do zatrzymania procesu. Użyto wówczas zdania o “błędzie o historycznych proporcjach”. Do grona tego dołączyła także wpływowa — szczególnie w gronie Republikanów — wnuczka prezydenta Dwighta Eisenhowera. Susan Eisenhower publicznie wezwała Clintona do ponownej analizy “skutków regionalnych” decyzji o poszerzeniu NATO.

Wtórował jej Jack Matlock, znany i bardzo szanowany w Waszyngtonie były ambasador USA w ZSRR, który napisał wprost, że rozszerzenie osłabi NATO, “które utraci możliwość wypełnienia swojej oryginalnej misji”. Argumentował, że osłabiona rozpadem ZSRR Rosja nie stanowi zagrożenia dla Zachodu.

Inna wpływowa postać w Waszyngtonie, Michael Mandelbaum, ceniony za analizy byłego obszaru postradzieckiego, oceniał publicznie, że włączenie do NATO byłych republik bałtyckich ZSRR “grozi zniszczeniem” Sojuszu i będzie przez Moskwę nie do zaakceptowania.

W tym samym czasie opiniotwórczy Brookings Institution opublikował argumenty przeciwko poszerzeniu NATO:

- osłabi ono siłę artykułu 5. Paktu, zmieniając Sojusz z paktu obronnego w “deklaratywny klub polityczny”;

- bez uwzględnienia interesów państw byłego ZSRR (a te — jak Ukraina i kraje bałtyckie — mają realne powody do obaw przed Rosją) zaowocuje obniżeniem w nich poczucia bezpieczeństwa;

- ogromne koszty poszerzenia obciążą przede wszystkim amerykańskiego podatnika;

- po co w ogóle poszerzać NATO, skoro Partnerstwo dla Pokoju jest “właściwym narzędziem budowania środków zaufania w regionie”;

- poszerzenie nieuchronnie wywoła wrogie działania Moskwy, które “doprowadzą do ponownego podzielenia Europy”.

Wszystkie te argumenty wróciły w wystąpieniu Putina 10 lat później w Monachium. Teraz zaś mamy do czynienia z realnym zagrożeniem, bo nie poprzestał na słowach i atakując Ukrainę, rozpętał wojnę w Europie.


Dziwna koalicja

Proces poszerzenia NATO jest gotowym scenariuszem wieloodcinkowego serialu sensacyjnego. Przykładem — chyba także na desperację i bezsilność Moskwy — są m.in. wydarzenia z 1998 r., w samej końcówce kampanii na rzecz poszerzenia, na tydzień przed historycznym głosowaniem w Senacie USA.

Z dnia na dzień powstała wówczas koalicja zrzeszająca nieznanego producenta płyt Rhino Records, zabawek Hasbro Inc. oraz lodów Ben&Jerry’s Ice Cream. Koalicja, wspierana przez ultrakonserwatywny CATO Institute, uruchomiła kampanię last minute, by powstrzymać proces poszerzenia NATO. Jej hasłem było “Hey, let’s scare the Russians”, co miało wywołać strach przed reakcją Moskwy.

Ta zagadkowa - choć zapewne nie dla jej animatorów w Moskwie — i dziwna koalicja niewiele wskórała. Nieprzypadkowo, gdy idzie o Ben&Jerry’s, kampania zbiegła się w czasie z wchodzeniem lodów na rynek w Rosji. Warto ten fakt przypomnieć, szczególnie że lody B&J’s są w Polsce dzisiaj bardzo popularne. Tymczasem projekt inwestycyjny B&J w Rosji zakończył się po kilku latach spektakularną klapą."


Obraz: *Internet