piątek, 25 października 2024

Ż Y C I E po... politycznym życiu


"Jako Prezydent Rzeczypospolitej deklaruję gotowość do współpracy z nowo wybranym parlamentem. Najważniejszym moim przesłaniem od samego początku sprawowania urzędu, od 2015 roku, była i jest współpraca" 

- słowa Andrzeja Dudy inaugurujące pierwsze posiedzenie Sejmu X kadencji, 13 listopada 2023 roku.

Minęło parę miesięcy, a Andrzej Duda pozostał Andrzejem Dudą. Mimo zapewnień o "gotowości do współpracy", z deklaracji tej nie pozostało nic, co tylko potwierdza jego tzw. "orędzie" na siłę wygłoszone w pierwszą rocznicę wyborów 15 października 2023 r. Nie było to orędzie. To co miało miejsce, nie leżało nawet obok orędzia. To były słowa pełne gniewu, arogancji i oskarżeń, rzucane personalnie pod adresem Donalda Tuska i jego rządu. Andrzej Duda oskarżał rząd o marnotrawstwo, zaniedbania i bezprawie. Upominając się o "swoich" neo-sędziów, jaka to niby krzywda im się dzieje ze strony Tuska i "bodnarowców", o "swojego" byłego prokuratora Barskiego, nie krępując się wykrzyczał rządzącym, że takiego bezczelnego i brutalnego łamania prawa i konstytucji, jakie teraz się dzieje, nie było nigdy. Nawet się nie zająknął.

Tym co robił i robi Andrzej Duda jako prezydent, przebił nawet swojego mentora Lecha Kaczyńskiego, który będąc prezydentem, nie pogłębiał aż tak konfliktu z Donaldem Tuskiem wówczas premierem. A przypomnijmy, którego to D. Tuska mianował na premiera w pałacowym korytarzu, chcąc go w ten sposób upokorzyć. Czyżby uczeń przerastał mistrza? Chyba tak, zważywszy między innymi chociażby na jego publiczne ataki wobec D. Tuska, czynione w obecności prezydenta Litwy Gitanasem Nausedą 5 września b.r., a dotyczące afery rosyjskiego szpiega Pawła Rubcowa, działającego w Polsce jako hiszpański dziennikarz, wypuszczonego w ramach wymiany jeńców. Oto co na konferencji prasowej tego dnia powiedział prezydent Duda:

"O ile pamiętam, w 2012 r. została zawarta umowa pomiędzy Służbą Kontrwywiadu Wojskowego a FSB, jeżeli chodzi o współpracę. To było za rządów pana premiera Donalda Tuska i pan premier Donald Tusk wyraził na to zgodę. Czyżby ta współpraca między służbami rosyjskimi a służbami Rzeczpospolitej pod rządami pana premiera Donalda Tuska nadal była kontynuowana? Bo tak to wygląda".

Bez dowodów, w najgorszym swoim stylu, otwartym tekstem, w obecności prezydenta sojuszniczego państwa, Duda bez ogródek rzuca zawoalowane oskarżenie, że D. Tusk współpracuje z Rosją. Oficjalne spotkanie dwóch prezydentów dwóch sąsiadujących i zaprzyjaźnionych państw, to spotkanie o międzynarodowej randze. I na takim spotkaniu Duda ośmiela się publicznie podważać wiarygodność premiera RP i wiarygodność polskich służb. Krótko po wrześniowym incydencie, Duda dopuścił się podobnego czynu na Forum Ekonomicznym w Krynicy, gdzie na wzmiankę premiera o "walczącej demokracji" odpowiedział, że tak naprawdę Donald Tusk "usprawiedliwia łamanie standardów konstytucyjnych, prawa, wszelkich zasad praworządności w sposób absolutnie skrajny". Jak widać, nie gryzie się w język. 

Takich "wpadek" Duda ma na swoim koncie całą listę, a ostatnie jego wystąpienie w polskim Sejmie, tylko dowodzi, że przekraczanie granic to dla niego pestka. Nie ustaje w staraniach w dyskredytowaniu premiera i jego rządu. Spotyka się z odwołanymi ambasadorami, dokonuje kolejnych mianowań "swoich" sędziów, bojkotuje przeciwne mu sędziowskie środowisko, kieruje do Trybunału J. Przyłębskiej ustawy, przez co utrudnia działania rządu. Wyjeżdża na spotkania z proputinowskimi przywódcami, jak premierami Słowacji czy Węgier. Bywa, by być zauważonym, a poprzez to swoje bywanie, chce zadbać o swoją polityczną przyszłość. Wielu komentatorów spekuluje, że Duda liczy na karierę poza granicami kraju. Jeżeli tak, to chwyci się każdego sposobu, mniej lub bardziej nagannego, by ugrać swoje.

Z każdym mijającym dniem prezydentura tego człowieka nieubłaganie dla niego kończy się. Swoim zachowaniem i tym co mówi, daje do zrozumienia, że nie ułatwi życia Donaldowi Tuskowi. Narażając się na śmieszność, pogłębiając wizerunek infantylnego/dziecinnego człowieka,  narażając tym samym na szwank wizerunek Polski, A. Duda nie ma zamiaru spuścić z tonu. Kontynuuje farsę samej prezydentury, wypaczając jej sens i konstytucyjne znaczenie, nie zwracając uwagi na to, że sam łamie prawo. Dając w Pałacu Namiestnikowskim schronienie dla Kamińskiego i Wąsika, skazanych i pozbawionych immunitetu byłych posłów na Sejm (teraz europosłów), zbeszcześcił miejsce urzędowania prezydenta RP. Nie jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Nigdy nią nie był.

Nawet nie chce poprawić swojego wizerunku in plus, mimo, że mijające miesiące są ostatnimi, kończącymi jego urzędowanie. Stara się za wszelką cenę wygrawerować grubym dłutem swoje nazwisko na polskiej polityce. Stara się utrzymać tę nieszczęśliwą kohabitację między dużym i małym pałacem, nie myśląc, że to co robi, rząd Koalicji 15X jest w stanie przeczekać. A czas im krótszy, tym szybciej biegnie. Lato 2025 roku zbliża się szybko i wielkimi krokami. A Andrzej Duda nie wnosząc nic do swojej lichej prezydentury, niszczy póki może potencjał rządzących. Jednak mimo, że jest głową państwa, nie za wiele może, ponieważ jest ograniczany prerogatywami i zapisami Konstytucji. Środowiska "jego" dyplomatów i "jego" sędziów, żeby nie wiem jak się starał, nie wrócą na swoje miejsca.

Mając w swoich rękach narzędzia pt. veto i odsyłanie ustaw do Trybunału, może i paraliżuje legislację rządową, jednak poprzez wymianę lokatora w Pałacu, zostanie to w stosownym czasie zatrzymane. Nie przeszkadza mu to i podnosi głowę coraz wyżej. Nie przeszkadza mu chwalenie się przed ludem, kim jest. W tym chwaleniu się nie zauważa, że posiada wykształcenie, które w kwestii poziomu jest oceniane jako ponad poziom jego własnej inteligencji. I mówi, że: "Prezydent jest najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej, a to oznacza, że samą swoją osobą uosabia państwo polskie. Że wszędzie, gdzie jest, po prostu to tak, jakby Polska była obecna, i wszędzie, gdzie jest i mówi oficjalnie, mówi zarazem w imieniu Rzeczypospolitej. (…) Z punktu widzenia obywateli i istoty ustroju prezydent mógłby sam wskazywać sędziów na zasadzie ten się nadaje, ten się nadaje, ten się nadaje".

Między wierszami można zauważyć jego zwyżkującą ambicję, można wyczytać chęć porównania się z królami, co zakrawa co najmniej na groteskę. Niech się bawi, jednak to nie zabawa jest i będzie w przyszłości oceniana przez Polaków i przez polityczne międzynarodowe gremia. Którym to gremiom sam jako doktor praw wystawia się na tacy, a którego z racji urzędu powinnością jest stać na straży konstytucji. Zamotał się i zakiwał. Zapędził w kozi róg. Niczego nie może już cofnąć. I to zostanie mu zapamiętane. Nie może wycofać się z poprzednich decyzji choćby chciał, bo zaprzeczyłby swoim poprzednim decyzjom, które podjął licząc od 2015 roku. Przyznałby się, że to za jego sprawą doszło do arcy głębokiego kryzysu w państwie i chaosu w wymiarze sprawiedliwości. Gdyby to zrobił, gdyby się przyznał, zamknąłby sobie tym samym drzwi do dalszego życia politycznego po prezydenturze.

Jest za młody, by zamykać się w czterech ścianach prezydenckiej emerytury. Niektórzy wieszczą, że zawalczy o przywództwo na prawicy, czemu gorliwie zaprzecza pałacowa kancelaria. Gdyby tak przyjrzeć się dokładniej temu, co przez lata robił i czego nie robił A. Duda, można wywnioskować, że wiele razy tracił szansę na choćby próbę pokazania, że jest mocniejszym zawodnikiem niż ktokolwiek sądził inaczej. Nie wysilił się ani razu, nie spróbował nawet wybić się na niezależność, wyrwać się z macek Kaczyńskiego, tylko potulnie spełniał rozkazy z Nowogrodzkiej, skąd płynęła w jego kierunku wyłącznie pogarda. Kończy się jego przygoda z prezydenturą, z której nic dla siebie samego nie wyniesie. Tak jak był sam mimo otaczających go ludzi, tak zostanie sam. Sam i dla nikogo nic nie wart.

Wyciśnięty jak cytryna, skompromitowany do kości, bardziej przedmiot kpin niż liczący się w polityce podmiot. Zgrany, spłukany, bez determinacji i jak zawsze niesamodzielny, w polskiej polityce nie ma czego szukać. Jak ostatecznie będzie, zobaczymy za kilka miesięcy. Przypuszczam, że nikt nie będzie go żałował.


Obraz: *Internet  

wtorek, 22 października 2024

"HARDZI t w a r d z i"


Poniżej przedstawiam tekst Mariusza Janickiego z Polityki, z dnia 15.X.2024

"Hardzi twardzi, czyli elektorat Tuska, który nie odstawia nogi. Jacy są i komu przeszkadzają

Czy wyborcy antyPiSu mogą być tak radykalni i bezkompromisowi jak zwolennicy Kaczyńskiego? Czy wypada im zdecydowanie popierać jedną z partii i jej lidera? To budzi duże kontrowersje, zwłaszcza gdy chodzi o Platformę i Donalda Tuska.

Ostatnio grozę w tzw. umiarkowanych środowiskach budzi twardy elektorat największej formacji rządzącej, a już zwłaszcza "wyznawcy" obecnego premiera. Padają zarzuty o bezkrytyczne uwielbienie dla wodza i podsycanie "wojny polsko-polskiej". Negatywnymi bohaterami takich opowieści są zwłaszcza Silni Razem oraz Sieć na Wybory pod patronatem Romana Giertycha, czyli nieformalne antypisowskie grupy aktywne na platformie X. Jest to traktowane przez dużą część tradycyjnych mediów jako ekstremizm „silniczków”, "fanboyów" itp. 

Jednak liczba zdeterminowanych zwolenników polityki lidera PO wykracza daleko poza X-owe grupy. Z różnych sondaży – zwłaszcza na temat praworządności i rozliczania PiS – wynika, że to ok. 20 proc. wyborców, którzy domagają się radykalnych działań przeciwko porządkowi zaprowadzonemu po 2015 r. Jednocześnie grupy wspierające partię Kaczyńskiego, rozmaite "tylkopisy" (od nazwy hasztagu) budzą znacznie mniejsze emocje, bo radykalizm zwolenników Kaczyńskiego od dawna jest traktowany z pobłażliwością, niemal jak zjawisko przyrodnicze.

Zarzuty wobec "twardego elektoratu PO" spotęgowały się w czasie i po powodzi, kiedy zdaniem krytyków trwała zmasowana obrona szefa rządu i PO. W efekcie Tusk, co pokazały późniejsze sondaże, "niezasłużenie" wyszedł z tego kryzysu obronną ręką. To, że Platforma na powodzi nie straciła – mimo że jak pokazały to różne monitoringi sieci, użytkownicy sprzyjający PiS robili, co mogli – wzbudziło wręcz furię wśród części dziennikarzy i publicystów.

Komu wybacza się twardość

Problemem stali się zdecydowani wyborcy PO, chociaż w przypadku fanów innych partii, zwłaszcza PiS, nie było słychać takich "oburzów". Przeciwnie, bazowy, zdeklarowany elektorat ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego był i jest przedstawiany jako dowód żywotności tej formacji, świadczący o jej sile i kulturowym charakterze. Na pytanie, dlaczego PiS ma wciąż ponad 30 proc. poparcia, odpowiadano: ponieważ ma wiernych sympatyków, którzy się z Kaczyńskim identyfikują, gdyż ten odpowiada na ich duchowe potrzeby, daje poczucie tożsamości i dumy.

Każdy, kto kwestionował polityczne i moralne kompetencje wyborców partii, która doprowadziła do podważenia zasad demokracji państwa w środku Europy, był oskarżany o elitaryzm, pogardę dla "prostych ludzi". Tradycyjny elektorat partii Kaczyńskiego stał się święty, nie do ruszenia: mogą popierać, kogo chcą, ignorować afery, nepotyzm, rozkradanie publicznego majątku, nie zwracać uwagi na to, co PiS wyprawiał z ustrojem, instytucjami, sądownictwem – bo tu chodzi o wyższe sensy, których wielkomiejska publiczność nigdy nie zrozumie.

Platforma natomiast, według tych samych licznych komentatorów, miała być z definicji zawsze miałka, nieumiejąca wzniecić żadnych większych emocji i pozytywnych odczuć. Jeśli można zrozumieć tę linię rozumowania, jej nie należało się ideowe wsparcie i wierność, bo zawsze była beznadziejna, nie to co PiS. Wobec PO/KO mają obowiązywać normalne zasady rozliczania politycznych sił: po jakiejś aferze czy wpadce ma regulaminowo spadać Platformie o 10 pkt proc., a jeśli nie, to znaczy, że zapanował platformerski fanatyzm, jej zwolennicy to niereformowalny beton niereagujący na oczywiste fakty. Taka postawa (według tej opcji) deformuje opinię publiczną, tworzy pancerną "bańkę".

Z pomocą własnej pancernej bańki, chronionej przez pomocników z drugiej strony, Kaczyński rządził przez osiem lat, a teraz wciąż ma ponad 30 proc. poparcia i raczej ono rośnie. Był w tym czasie wielokrotnie chwalony za skuteczność, za to, że upokarzał opozycję, wygrywał z nimi "jak z dziećmi", bo był bezwzględny. A udawało mu się to właśnie dlatego, że miał stały elektorat, odporny na bieżące zawirowania, impregnowany na obce przekazy, mający ustaloną hierarchię wartości i celów. Ale kiedy takich zaawansowanych, nieprzemakalnych na byle co wyborców dorobiła się Platforma, podniósł się krzyk: że są nieobiektywni, łatwowierni, przymykają jedno oko itp.

Wybacza się zatem twardość zwolennikom autorytaryzmu, ale krytykuje nieprzejednanych i nieprzekupnych obrońców demokratycznego systemu. Bo to jakieś nieładne i polaryzujące. Dotyczy to głównie zwolenników Platformy, bo jednak każdy tożsamościowy wyborca Polski 2050, PSL, a już zwłaszcza Lewicy zdaje się "centrystom" na wagę złota. Oni wręcz powinni być zdeterminowani, bezkompromisowi i żądać wszystkiego, zwłaszcza od Tuska. Często pisze się o tym, że partia Hołowni jest za letnia, że Lewica powinna się postawić, a ludowcy "wrócić do korzeni".

Radykalizm zwolenników tych formacji byłby przyjęty przez wielu komentatorów ciepło, jako dowód dbania o ideową odrębność, trzymanie się programów i pryncypiów. Ale nie w przypadku Platformy, ta ma być z definicji rozmyta, bez priorytetów, nie ma więc jej za co lubić i popierać, ponieważ jest zimna jak ryba i taka ma być.

Potrzebny jest "afekt"

Rzeczywiście, przez wiele lat głosowano na PO, jak na Unię Wolności w latach 90., jako na mniejsze zło. Platforma służyła głównie jako zapora przed PiS, jak kiedyś Unia przed Porozumieniem Centrum. Nie budziła entuzjazmu, była co najwyżej wystarczająco znośna, bo znowu przyjdzie Kaczyński, który po raz pierwszy porządnie wystraszył publiczność w latach 2005–07. Potem pamięć o ekscesach prawicy zwietrzała, co pozwoliło liderowi PiS powrócić do władzy. Ale nawet po 2015 r. Platforma służyła bardziej jako ledwie tolerowany organizator antypisowskiego sprzeciwu niż obiekt politycznej identyfikacji, mimo że Grzegorz Schetyna zrobił wiele, aby ta formacja przetrzymała najcięższy czas.

Jednak w politycznych zmaganiach potrzebny jest też "afekt". Ten pojawił się w lipcu 2021 r., po powrocie Donalda Tuska do polskiej polityki i do przewodzenia Platformie. Od tego momentu zaczyna się budować twardy elektorat tej partii. Pierwsza wypowiedź powracającego Tuska o "walce dobra ze złem" wytworzyła nową energię, aksjologię i więź, wzmocnioną później koalicyjnym zwycięstwem nad PiS w październiku 2023 r. Dowiezienie tamtej obietnicy wciąż działa, daje Tuskowi duży kredyt zaufania. Wybacza mu się potknięcia, a tym bardziej błędy koalicjantów.

Budzi to zasadniczy sprzeciw choćby symetrystów, którzy uważają, że demokraci nie powinni ulegać "wodzowskim” nastrojom, a PO pozostaje tą samą nudną partią co zawsze, tylko uwzniośloną przez nieuzasadniony kult jej lidera. Rzeczywiście, zapewne duża część dzisiejszego poparcia dla PO wynika z pozycji samego Tuska. Ale nie do końca. Wydaje się, że zyskała także Platforma jako organizacja mająca swoje stare wady – niezdecydowanie, kunktatorstwo, czasami strachliwość; to jednak wciąż ona przewodzi antypisowskiej stawce, z trzykrotną przewagą nad kolejną formacją koalicji. 

Nadal stanowi największą tamę przed Kaczyńskim. Gdyby to Lewica albo Razem miały 30 proc., panowałby zapewne kult Włodzimierza Czarzastego lub Adriana Zandberga jako cudotwórcy i odnowiciela. Ale nie mają i to także jest przedstawiane jako wina Tuska.

Wyraźnie widać, że w dzisiejszej polityce coraz bardziej liczą się twarde, przekonane do swoich racji elektoraty. To jest czas starcia kompletnie odmiennych systemów, politycznych kultur, ustrojowych zasad, gdzie liberalna demokracja broni się z coraz większym trudem. Jeśli będzie miała tylko letnich, przypadkowych, zmiennych w nastrojach zwolenników, może w końcu upaść. Rzecz w tym, że prawicowe, autorytarne fascynacje często są traktowane jako oczywiste i naturalne, bo "tak ludzie myślą", ale zdecydowane poglądy i działania po drugiej stronie ("demokracja walcząca") jawią się wielu jako niepotrzebne "pogłębianie podziałów" i "zaostrzanie sytuacji". Brakuje refleksji, że wobec drastycznego ataku na demokratyczne wartości trzeba się bronić równie radykalnie, bo nie jest wszystko jedno, jaki porządek zwycięży.

Pojawiło się w Polsce ciekawe pojęcie zbyt radykalnej obrony demokracji. Znaczy to, że trzeba się jednak dogadać i porozumieć nawet z przeciwnikami wolnościowego ustroju. Ostatnio nawoływał do tego w "Gazecie Wyborczej" Witold Gadomski, który wręcz zaproponował, aby dla spokoju społecznego ogłosić amnestię dla "pisowskich złodziei". Wyznaczane są zatem granice, w ramach których można bronić liberalnego systemu, byle z tym nie przesadzać. Przy takim podejściu zanika kwestia, kto za jakim ustrojem się opowiada, za jaką postacią sądownictwa, mediów, praw obywatelskich, instytucji kontrolnych, za jakimi relacjami z Unią Europejską itd. Pojawia się wizja uogólnionych twardych elektoratów przynoszących nieszczęście normalnym ludziom, którzy chcą spokojnie żyć.

Jednak to radykalni sympatycy partii demokratycznych są w istocie ostatnią nadzieją na utrzymanie wolnościowego etosu. Populistyczne partie w Polsce, na Węgrzech, w Niemczech, Austrii, Holandii, we Francji, Włoszech czy w Hiszpanii mają entuzjastycznych, energicznych kibiców, nad czym stare partie załamują ręce. Ale kiedy zniecierpliwienie i ostrzejsze postulaty pojawiają się po drugiej stronie, od razu odzywają się – nie tylko u nas – głosy, że tak nie można, że honor demokratyczny nie pozwala na silne emocje i twarde słowa.

Moralne szantaże

Zwolennicy rządzącej dzisiaj koalicji są poddawani nieustannym moralnym szantażom: mają spuścić z tonu i nie udawać świętych, ponieważ są nowe afery i wpadki, tym razem te, jak to się ironicznie ujmuje, "uśmiechnięte", "demokratyczne". Ma to sprawić wrażenie, że w zasadzie jest tak samo jak wtedy, kiedy rządził PiS, choć niby miało być inaczej. Nepotyzm w Totalizatorze, pobierany podwójny ryczałt na warszawskie mieszkanie oraz kilometrówki małżeństwa Myrchów, "niesłuszne" wyrzucenie Barskiego z prokuratury, limuzyny dla ministerstw i wiele innych zdarzeń to jest dawka, która ma spowodować zwątpienie, zachwianie się, przejście do grupy "niezdecydowanych". A że tak się nie dzieje, to budzi irytację w PiS i niesmak u "równodystansowców".

Chodzi o to, że duża część elektoratu obozu władzy uodporniła się, nie reaguje pod dyktando sztabu z Nowogrodzkiej, nie kupuje przekazów, jak to się zdarzało przez całą poprzednią dekadę. Jedna z aktywnych uczestniczek X, "ania dalidec" krótko streściła postawę swojego środowiska wobec obecnej władzy: 

"Błędy się zdarzają. Kluczowa jest reakcja na błędy. Nie dramatyzowałabym. A zrównywanie demokratów z PiS-em jest nieuczciwe. Obywatele mają prawo, ba nawet obowiązek krytykować. Nie wpadajmy jednak w histerię, bo PiS wróci szybciej, niż myślimy".

Choć akurat przypadek Kingi Gajewskiej i Arkadiusza Myrchy sprowokował żywą dyskusję: czy powinno się ich napiętnować i tym samym przykładać rękę do rozpętanej przez PiS i symetrystów nagonki, kiedy tyle afer dawnej władzy jest wciąż nierozliczonych? Jedni głosili hasło "murem za Kingą i Arkiem", podkreślając, że poza wszystkim nie doszło do złamania prawa przez parę posłów, a napaść na nich przekraczała wszelkie granice. Inni pozwalali sobie na pewne wątpliwości, za co z kolei przywoływano ich do porządku. Podobnie jest z oceną działań samej Platformy i Tuska (do czego kolejnym pretekstem jest rocznica wyborów 15 października), na ile można krytykować swoich, aby nie wpisywać się w scenariusz obrzydzania PO znany z lat 2014–15? Adam Abramczyk na X zauważa: 

"W sumie to bardzo dobra dla nas informacja, że jest dość dużo wyborców KO na X, którzy nie boją się skrytykować partii, jeśli im coś się nie podoba. Wyborcy PiS chowali głowy w piasek, nie chcieli widzieć pisowskich afer bardzo dużego kalibru, no i wszyscy wiemy, jak to się dla nich skończyło. Nie możemy popełnić tego samego błędu". 

Użytkowniczka X "agnes" pisze: "Jesteście moją partią od momentu powstania. Dziś jako Wasz wyborca chciałabym zwrócić uwagę na konta, które stosują metodę oczerniania ludzi z naszej strony na platformie X w postaci pomówień i manipulacji".

Ogólnie biorąc, dominowała opinia, że nie można wyłączać kogokolwiek spod oceny, ale co innego występki i niezręczności, jakie cyklicznie zdarzały się w III RP, a co innego usiłowanie dokonania pozakonstytucyjnej zmiany ustroju, jaka odbyła się już wyłącznie za rządów PiS. Czyli żeby nie dać się wkręcić w kolejne "ośmiorniczki". Zatem krytyka polityków i ugrupowań funkcjonujących w ramach systemu jak najbardziej, ale partia Kaczyńskiego nie jest żadną alternatywą, ponieważ jest pozasystemowym alienem i dla demokratów nie wchodzi w rachubę jako dopuszczalna opcja. 

Wojciech Kussowski napisał na X: "Albo PiSowcy zostaną uczciwie rozliczeni z łamania prawa, albo przeczekają, wrócą i zaprowadzą model węgierski w wersji turbo. Nie ma tu trzeciej drogi, wspólnego siadania do stolika i kompromisu. Nie ma".

Przez całe lata środowiska liberalno-demokratyczne, najpierw Unia Wolności, potem Platforma, miały specyficzne wyrzuty sumienia. Że są z dużych miast, zamiast z mniejszych, bardziej wykształcone, a nie mniej, pochodzą niby z jakichś elit, że nie czują, nie rozumieją "ludzi", nie wykazują społecznej empatii. Niby się starali, ale nagle wchodzili jacyś dziarscy prawicowi "brutale", ale "wrażliwi społecznie" i narodowo i przejmowali interes, a reszta chowała się po kątach, aby nie uchodzić za wrogów "prostego człowieka".

Tusk po swoim powrocie próbował przełamać ten defensywny trend, kompleks gorszych, bo "nieludowych" wyborców. Było trudno, ponieważ przez długi czas także inteligenckie grupy budowały obraz swojskiego, prawdziwie polskiego elektoratu "z terenu". Tam miało bić serce narodu. Było oczywiste, że Podlasie czy Podkarpacie są lepsze od Warszawy czy Gdańska, choć niejasne było dlaczego – skąd się bierze ta hierarchia? Socjologowie powtarzali swoje analizy o południowo-wschodniej Polsce, zasiedziałej od pokoleń, rodzinnej, przywiązanej do religii i Kościoła, "z dużą kontrolą społeczną", oraz o północno-zachodniej; napływowej, wykorzenionej, z rozluźnionymi relacjami. 

Z takiego opisu od razu wiadomo było, gdzie są tzw. wartości i który elektorat jest lepszy. Zresztą w gruncie rzeczy nie chodzi o regiony, ale o zasadę, na której budowano przewagę jednych wyborców nad drugimi. To prawicowy elektorat zawsze był cenniejszy i ważniejszy, bo to byli "zwyczajni ludzie", wujkowie i szwagrowie, czcigodne postaci przy rodzinnym stole. Ten ckliwy obrazek był budowany także w liberalnych mediach. Oczywiście na zasadzie, że "chodzi o obiektywne zrozumienie, o co im chodzi".

Premedytacja czy głupota

W takiej sytuacji także druga strona musiała w końcu odzyskać swój fundament wartości, pozbyć się poczucia gorszości. Proces uwalniania się ludzi o poglądach liberalno-demokratycznych z politycznych kompleksów jest kluczowy dla długofalowej sytuacji w Polsce. Grupy wspierające teraz Platformę nie są atakowane za to, że opowiadają się za zachodnim modelem ustrojowym, ale za to, że popierają konkretnie Tuska. Lewica, która ma swoich radykałów, nie jest napiętnowana, mimo że ci często ujawniają swoją aprobatę dla działań PiS. 

Co więcej, te inklinacje do partii Kaczyńskiego są przyjmowane przychylnie, jako przejaw działania "ponad podziałami" i przeciw "wojnie polsko-polskiej", co pokazuje przypadek posłanki Razem Pauliny Matysiak. W walce z "silniczkami" nie chodzi zatem o radykalizm tej grupy jako taki, ale o to, że jest to radykalizm proplatformerski. Dokładnie to jest niewybaczalne. Gdyby Silni Razem z tą samą retoryką i zdecydowaniem opowiadali się za lewicą, a zwłaszcza za partią Razem, byliby w mediach noszeni na rękach.

Te niby prodemokratyczne środowiska, które przez ostatnią dekadę – z premedytacją lub przez głupotę – wspierały Kaczyńskiego, wciąż nie rozumieją, że tu nie chodzi o samą Platformę, ale o to, że bez niej posypie się cały antypisowski front. Nie są w stanie pozbyć się swoich ideologicznych czy personalnych niechęci nawet wobec groźby powrotu PiS, co wciąż jest realne. W 2015 r. przeciwnicy PO-PiS zdołali utorować Kaczyńskiemu drogę do władzy. Teraz może im się to nie udać, bo wreszcie napotkali twardych przeciwników, którzy nie odstawiają nogi.


Polityka 43.2024 (3486) z dnia 15.10.2024; Polityka; s. 23"


Obraz: *Internet 

niedziela, 20 października 2024

SPARTACZONE p l a n y


Prezes PiS Jarosław Kaczyński dla zachowania dla siebie władzy absolutnej jak najdłużej, tolerował SuwPol i pozwalał przez osiem lat ziobrystom na ich haniebną dewastację wymiaru sprawiedliwości i na niepohamowane rozkradanie publicznych pieniędzy. Przymykał oczy na wszelkiego rodzaju świństwa jakich się dopuszczali, znosił zachowania nie przystające politykom, pozwalał na jawne mieszanie się ich do każdego resortu, udawał że nie widzi ich prawdziwych intencji. Dał ziobrystom wolną rękę w manipulowaniu sprawami żywotnie ważnymi dla państwa, takimi jak chociażby hamowanie wypłat z KPO należnych Polsce. 

Żeby chociaż ich strofował jak ojciec strofuje niegrzeczne dzieci. Żeby chociaż studził ich polityczny zapał do psucia wszystkiego, czego się dotknęli. Nie. Nic z tych rzeczy. Nic nie robił i udawał, że nic takiego się nie dzieje. A tymczasem ci hasali wszędzie gdzie się dało i rozwalali w pył dorobek poprzednich rządów.

Zwykle jest tak, że prędzej czy później przychodzi zapłacić za grzechy. Każdemu.

Pierwszą częścią tej zapłaty były przegrane wybory i utrata władzy, co i J. Kaczyński i Ziobro, odczuli bardzo boleśnie. Dla SuwPolu drugą częścią zapłaty było zakończenie istnienia w polskiej polityce jako samodzielna partyjka. Stało się to za sprawą całkowitego wchłonięcia tejże w łono partii prezesa. Czy będą tak samo podskakiwać prezesowi jak to wcześniej bywało? Czy raczej jako potulne owieczki, karnie dostosują się do regulaminu partii? Ciekawe jak ostatecznie będzie? Jedno jest pewne, szachowe rozdanie Kaczyńskiego dokonało się na ostatniej konwencji PiS w Przysusze. Podobno sami ziobryści tego chcieli, ale długo musieli czekać na zgodę szefa Zjednoczonej Prawicy, jak lubili mówić o sobie. Tak na marginesie - ciekawe czy ta nazwa dalej będzie obowiązywać? 

I od razu kolejne mam pytania - co chodziło po głowie prezesowi, że zdecydował się wreszcie na taki ruch? Na ruch przyjęcia w szeregi najbardziej szkodliwego środowiska politycznego, jaki dotąd chodził po polskiej ziemi? Czy czuje się na siłach okiełznać te rącze byczki? Po cichu myślę sobie, że prezes tak łatwo z nimi nie będzie miał. Bowiem kto raz poczuje krew, nie odpuści. Tacy są ludzie Ziobry i on sam. Znoszenie ich pod tzw. jednym dachem, to będzie osobista i polityczna część zapłaty, jaką poniesie Kaczyński. Poniesie, bo teraz osobiście i politycznie będzie odpowiedzialny za wszystko, czego dopuszczą się nowi członkowie jego partii. A siedzieć cicho nie będą wiedząc, że mają gwarantowany partyjny parasol ochronny. To pewne, jak słońce po burzy.

A może taki był właśnie cel prezesa. Wchłonąć młodych gniewnych i pozwolić im na rozwalenie polskiej sceny politycznej?

Z powodu takiego obrotu zdarzeń, można sobie teraz podowcipkować, pośmieszkować trochę, pokrytykować prezesa ile wlezie, namolnie zadawać mu pytania z serii "po co mu takie obciążenie", ale te wysiłki nie będą robić na nim wrażenia. Nie będą, bo ma twardą skórę. Nie będą, bo według siebie samego, doskonale wie co robi. Przekonamy się o tym niebawem. Opinia publiczna jednego może się w związku z tym spodziewać - totalnego i jeszcze bardziej agresywnego zaostrzenia kursu na radykalizm, na skrajną determinację w działaniu, na antysystemowość, na ostateczną próbę zmiany polskiej polityki i wpływu na nią. Możemy się spodziewać nieskrywanego, frontalnego ataku na wszystko co nie dzieje się po ich myśli i na wszystkich, którzy są przeciwko nim. To wiadomo.  

Zatem Kaczyński wchłaniając SuwPol, przejął partyjkę z dobrodziejstwem inwentarza dobrze wiedząc, kto jest kto. Jeżeli ktoś rozkłada na czynniki pierwsze intencje prezesa, marnuje czas. Kaczyński wiedział i wie z kim ma do czynienia. Wie, że ziobryści to gromada niedojrzałych, niekompetentnych "chłopaczków", żądnych pieniędzy, karier i władzy. Tak, jak żądny tego samego jest Kaczyński. W tym przypadku ręka rękę myje. To klasyczny przykład tego, jak swój ciągnie do swego. O Z.Ziobro trafnie kiedyś powiedział Jacek Kurski: "delfin okazał się leszczem, jeśli nie leszczykiem, który pozbawiony jest wizji, pomysłu, wyposażony w charyzmę trzęsącej się galarety". Polityczne życie Ziobro i jego nawet nie kanapowej, a fotelowej partyjki skończyłoby się już dawno, gdyby nie prezes. 

Od zawsze miał kontrolę nad Ziobro i nad Solidarną, a potem Suwerenną Polską. Nawet gdy to ugrupowanie było oddzielnym bytem. Teraz nie jest inaczej. A ponieważ zawsze dobrze kalkulował, mając na uwadze wyłącznie to, co jemu osobiście najlepiej odpowiada, w efekcie zrobił z Ziobro co chciał. Co pokazuje, jak koncertowo, póki co, pan "Zero" spartaczył swoją karierę. Jak koncertowo spartaczył to co miał w swoich rękach. A miał wymiar sprawiedliwości, z którego po ośmiu latach zostały zgliszcza. Doszło do tego, ponieważ Ziobro wręcz genetycznie jest takim typem. Czego się dotknął w skali państwa, rozwalał, psuł, demolował, niszczył. Można by rzec, taki człowiek demolka. Cały jego polityczny dorobek, stał się dla PiS ogromnym obciążeniem. Nie do odrobienia stratą wizerunkową. Przynajmniej w oczach krytyków i przeciwników.

Pamiętać jednakże należy, że to co zrobił Ziobro, po części było planem Kaczyńskiego. Kiedy tylko miał okazję, mówił o tym otwartym tekstem. Zawsze. Dlatego za tak katastrofalne dla państwa efekty tych działań, głównie on ponosi winę. Jak wiemy, próba całkowitego zawłaszczenia się na Rzeczpospolitej nie udała się. Na nasze szczęście. Jednak nie możemy się do dzisiaj pozbierać po tych destrukcyjnych i jakże szkodliwych rządach Zjednoczonej Prawicy. Za ich sprawą doszło do szkody na niewyobrażalną skalę. Winni zdają sobie z tego sprawę. Ze środowiska płyną słowa bardzo ostrej krytyki, jak słowa M. Dworczyka, że Zjednoczona Prawica przegrała wybory i utraciła władzę za sprawą Suwerennej Polski. A główną twarzą tej przegranej jest twarz Zbigniewa Ziobro.

Który ma na swoim sumieniu takie sprawy jak "samobójstwo" Barbary Blidy, Sprawa pana doktora G. ściganego latami i posądzanego przez Ziobro o przyczynienie się do śmierci ojca, jak korupcyjna sprawa gruntowa z Andrzejem Lepperem w roli głównej. W samym tylko 2023 roku ilość afer niezwykle ciężkiego kalibru będących udziałem tylko suwpolowców, kładzie się cieniem na przegranych wyborach przez PiS. Afery "piątka dla zwierząt" Kaczyńskiego, propagandowa telewizja Kurskiego, afera Pegasusa i afera wizowa, afera Funduszu Sprawiedliwości, zhańbienie Trybunału Konstytucyjnego i samej Konstytucji RP, współudział prezydenta RP w tych hańbiących rządach, wszystkie te afery do kupy razem wzięte, konflikty wewnętrzne plus ciężkie rozczarowanie wyborców, złożyły się na przegrane wybory PiS. 

Ci ludzie mogą mieć tylko do siebie pretensje, że  spartaczyli robotę. Sami są sobie winni.

Ludzie Suwerennej Polski przyczynili się jak mało kto, że formacja Jarosława Kaczyńskiego nie trzyma już sterów władzy. Przyczynili się do tego, że sam Jarosław Kaczyński stracił swoje ukochane dziecko - władzę absolutną. Tego nigdy nie zapomni panu "Zero". A pan "Zero" długo jeszcze będzie lizał rany. On stracił, a jak dotąd niezniszczalny prezes zyskał hejterów, gotowych do dalszej demolki państwa. Czego dowodzi podpisana deklaracja, zapowiadająca samo ZŁO. Niestety, te plany, ten agresywny i skrajnie populistyczny język, ta zadziwiająca skuteczność w działaniu, podoba się wyborcom PiS. To ich konsoliduje, zwiera, utwardza w przekonaniach i w wierze, że tylko pod rządami Kaczyńskiego będzie dobrze. A ten nie jest głupi. Niestety potrafi radzić sobie w polityce jak mało kto.

Tym razem stawia na młode pokolenie polityków. Butnych i zdeterminowanych, potrafiących robić hałas na każdy temat, potrafiących hejtować i warholić ile wlezie, ale nie posiadających jakiejkolwiek nawet podstawowej wiedzy na jakikolwiek temat. Wiedza nie jest im potrzebna do niczego. Ważne, by na polityczne salony wprowadzić "nową jakość", swoją jakość, cokolwiek to oznacza. Ważne, by jak najdłużej utrzymać w mocy społeczną polaryzację. A jak się da, nawet ją pogłębiać. Do głosu Kaczyński dopuścił nowe młodsze nazwiska. Zasłużonych nestorów deleguje na odpoczynek, a jak nie, po prostu ześle ich do dalszych szeregów, by służyli radą, ale by się nie wychylali. Wyczuł odpowiedni czas, by dokonać zmiany pokoleń. A sam, co nie ulega żadnej wątpliwości, pozostanie na swojej wiecznej partyjnej wachcie. 

Czy jego zamysł rebelii/zamachu stanu uda się? Czy raczej po czasie okaże się, że został spartolony jak te poprzednie? Znając determinację PiS plus wejście na pokład PiS ludzi Ziobry, można popuścić wodze fantazji, w tę lub w tamtą stronę. Z czysto politycznej ciekawości będę śledzić dalsze poczynania tej formacji politycznej.

A oto do czego zobowiązały się obie strony, aby namacalnie przypieczętować wchłonięcie Suwerennej Polski przez Prawo i Sprawiedliwość:


Mówi się, że do trzech razy sztuka. 

PIERWSZY raz miał miejsce w latach 2005 - 2007.

DRUGI raz miał miejsce w latach 2015 - 2023 i trwał dwie kadencje.

Czy nastąpi TRZECI raz?

 

Obraz: *Internet *Facebook