Po piątkowej debacie kandydatów na prezydenta kurz jeszcze nie opadł. Świadczą o tym wciąż publikowane tu i ówdzie opinie ekspertów i sondaże, typujące zwycięzców i przegranych. Mocno zastanawiałam się czy obejrzeć tę debatę, ponieważ nie spodziewałam się po niej cudów. I nie myliłam się. Przed nią jednak śledziłam wystąpienia kandydatów, którzy odbębniali swoje tour polityczne po Polsce, przedstawiając wyborcom swoje przemyślenia odnośnie przyszłej ich prezydentury i składając im mnóstwo obietnic bez pokrycia. Spektakl odbywał się jak zwykle, na bardzo przeciętnym poziomie, a postawy i zachowania, słowa padające w przestrzeń, świadczyły niestety o słabym przygotowaniu głównych aktorów, o ich nieznajomości wielu tematów i lekceważeniu samych wyborców, którzy mieli w ciemno przyjąć to, co słyszeli.
Zastanawia tylko jedno, że każdy z ubiegających się o prezydencki stołek nie zadał sobie większego trudu, by uhonorować święto demokracji, jakim są wybory. Słowem - odfajkowali swoje wystąpienia. Wszyscy bez wyjątku. Odpowiedzi na zadawane pytania, były słabe. Kandydaci bardziej skupiali się na tym, jak w prostacki sposób dowalić rywalowi zostawiając merytorykę w kącie. Piątkowa debata była kolejną, która nie powaliła, nie zaskoczyła pozytywnie. A mogło być lepiej. Mogło być profesjonalnie. Szczególnie, że czasy niespokojne. Jesteśmy zagrożeni wojną, zatem politykom, kandydatom na prezydenta, powinno zależeć na dobru wspólnym, jakim jest Polska i nasze spokojne, ustabilizowane życie.
Obserwując kandydatów, z niesmakiem, przekonałam się nie tylko, że nasi politycy nie dorośli do swoich ról, ale też o tym, że wciąż z uporem maniaka wolą lansować polityczne igrzyska, jakże w złym guście. Zamiast poważnie podejść do wyzwania, jakim to wyzwaniem jest bronić dobrych standardów polskiej sceny politycznej i przynajmniej starać się udowodnić, że poważnie traktują reprezentowanie naszych spraw, na siłę i nieporadnie udowodnili tylko jedno, że nie nadają się na naszych reprezentantów, że wciąż nie rozumieją, na czym to reprezentowanie polega. Każdy z nich widział wyłącznie czubek własnego nosa. Każdy z nich wykorzystał tę debatę, jako kolejną okazję do zaprezentowania siebie, do ugrania swojego interesu.
Jakie to egoistyczne, jakie to krótkowzroczne, jakie niegodne naśladowania. Zachowawczo zachował się tylko jeden kandydat - Rafał Trzaskowski, po którym jednak wszyscy mieliśmy prawo spodziewać się czegoś więcej, niż nudnej poprawności politycznej. Nie błysnął. A szkoda. To wydarzenie pokazało, jaki Polska ma deficyt dobrych, zaangażowanych i zorientowanych w temacie mówców. Mogło to wydarzenie być świetniejsze, mogło zapisać się większymi literami w polskiej polityce. Nie było ani świetne, ani nie zapisało się na żadnej karcie. Wyborcy otrzymali swoje igrzyska zaprawione obietnicą chleba, a kandydaci rozjechali się zadowoleni, że wykonali swoje zadania. Nie mamy się czym pochwalić.
Poziom polskich debat zamiast wskoczyć na kolejny szczebel, obniża loty. A część wyborców wciąż to kupuje. Aż chce się powiedzieć, że mamy taki poziom, na jaki sami zasługujemy. Żal. Według mnie wyróżnił się jeden z kandydatów - Szymon Hołownia, jakże medialnie nam marszałkujący. Pamiętam jak zaczynał przygodę z polityką. Ten jego zapał, zaangażowanie, chęć mówienia ludziom prawdy, ten jego słowotwórczy talent. Zachwycił wielu. Jako tzw. wtedy "świeża krew" w polskiej polityce, porwał za sobą na tyle wystarczającą grupę zwolenników, że w ostatecznym rozrachunku znalazł się w Sejmie i został marszałkiem RP, drugą osobą w państwie. I co? Zamiast wykorzystać mądrze taką okazję do zrobienia politycznej kariery, zmarnował ją.
Zmarnował, bo za szybko chciał osiągnąć wszystko, co było do osiągnięcia. Zmarnował poparcie dane mu przez samego Donalda Tuska, który nie bacząc na sondażowe wyniki, poprosił wyborców, by zagłosowali na Trzecią Drogę. Hołownia tego nie docenił, co widać teraz na każdym niemal jego wystąpieniu. Na spotkaniach z wyborcami mówi do nich to, co chcą usłyszeć. Prowokuje słowem, manipuluje, poddaje się wspaniałości swoich występów i unosi na skrzydłach własnej erudycji. Zapatrzony tylko w siebie i z siebie zachwycony, że w pojedynku na słowa nikt z nim nie wygra. To co wyprawia, wcale nie świadczy, że obchodzi go dobro wspólne. Niestety, obchodzi go wyłącznie jego własna kariera. Ma być większa i wspanialsza, im większe i wspanialsze są jego e g o, jego ambicja.
Z obiecującego i medialnie doświadczonego jak inny człowieka, stał się groteską. Stał się kolejnym przykładem, co polityka robi z człowieka. Już wie, że zawiódł. I robi wszystko, żeby zmyć z siebie tę życiową porażkę. Za późno. Nie odrobi strat, a na domiar złego, chyba już bezpowrotnie stracił zaufanie i szacunek wyborców. Stracił, bo ponad wszystko inne postawił na własne dobra osobiste. Czy mnie tym zaskoczył? NIE. Akurat po nim spodziewałam się takiej właśnie postawy, ponieważ nigdy wcześniej nie wyróżniał się i teraz nie wyróżnia się jako ktoś wyjątkowy. Nie jest wyjątkowy i nigdy nie był. Okazał się przeciętniakiem, który chciał za wszelką cenę osiągnąć szczyt. Prezydentura to byłoby dla niego "coś". Byłby to osobisty sukces. Byłby.
Zamiast wzorowym kandydatem na prezydenta, stał się symbolem hipokryzji przez bardzo duże "H" i symbolem zdrady przez bardzo duże "Z". A wyborcy takimi pogardzają. Nie zazdroszczę. Czkawka go nie ominie. Miał sporo czasu, by się opamiętać. By przetasować priorytety. Nie skorzystał. Wygrało e g o i wygrała nadmierna ambicja. Nie pierwszy on i nie ostatni, któremu grozi polityczny śmietnik. Kilku jego poprzedników skończyło nieciekawie. Dlaczego Hołownia znalazł się na tej destrukcyjnej ścieżce? Bo świadomie popełnił grzech śmiertelny, jakim jest atakowanie własnego koalicjanta. Które to ataki, z jakąż to łatwością, powtarzał potem z uporem maniaka. Ze spotkania wyborczego na spotkanie szło mu w tym dziele jak z górki.
Co ciekawe, robi to nadal. A zaznaczyć należy, że sam nie jest przecież atakowany przez swoich koalicjantów, którzy w milczeniu znoszą jego arogancję. Hołownia zapomniał, co znaczy lojalność wobec politycznych partnerów i wobec wyborców. Zapomniał, że to lojalność właśnie jest kluczem do zaufania. Zapomniał, że wyborcy są pamiętliwi i nie darują braku lojalności, kłamstw i niewytłumaczalnego egoizmu. Szymon Hołownia może sobie teraz nawet stawać na głowie, nie odbuduje już tego co stracił. Wielu ekspertów wytypowało go jako wygranego piątkowej debaty. Nie zgadzam się z tą opinią. Choćby z jednego powodu - to własnym wyborcom obiecywał, że będzie obrońcą dobra wspólnego. Skłamał. Wrednie ich okłamał.
A kłamstwo prędzej czy później zawsze kończy się porażką. Zawsze! Zatem, może dojść do tego, że pan marszałek będzie zmuszony zabrać swoje "zabawki" i odejść do dalszego szeregu. Z własnej winy. Na własne życzenie. Bo tak naprawdę, nikt mu nie kazał "dojeżdżać" własnych koalicjantów, dzięki którym dostał się do Sejmu. Nikt mu nie kazał obrażać ich wyborców. Pokazał na co go stać. A więc, skoro jest wina, musi być kara. Czy bogatszy o tak bolesne doświadczenie, zdobędzie się na odwagę, by na własny użytek dokonać poprawnego rachunku sumienia? Mimo tak rozbuchanego e g o? Jedynymi, którzy cieszą się z takiego obrotu sprawy, są "przyjaciele" z PiS i Konfederacji, którzy jawnie biją Hołowni brawo.
Ciężko patrzeć na człowieka przegranego, jakim jest marszałek Sejmu. Tym bardziej ciężko, że przecież zaufała mu niemała grupa polskich wyborców, zaufali mu koalicjanci, którym z uśmiechem na twarzy wbił nóż w plecy. Ciężko jest pisać te słowa, ale trzeba, ku przestrodze i ku pamięci. Wybory jeszcze się nie skończyły. Podróże kandydatów po Polsce trwają. Spodziewać się należy kolejnych nagannych incydentów, bo na nic innego nie stać przecież polskiej klasy politycznej.
PS - ciekawa jestem, czy Szymon Hołownia odda swoje głosy na Rafała Trzaskowskiego?
Obraz: *Internet
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz