Poniżej przedstawiam tekst Mariusza Janickiego z Polityki, z dnia 15.X.2024
"Hardzi twardzi, czyli elektorat Tuska, który nie odstawia nogi. Jacy są i komu przeszkadzają
Czy wyborcy antyPiSu mogą być tak radykalni i bezkompromisowi jak zwolennicy Kaczyńskiego? Czy wypada im zdecydowanie popierać jedną z partii i jej lidera? To budzi duże kontrowersje, zwłaszcza gdy chodzi o Platformę i Donalda Tuska.
Ostatnio grozę w tzw. umiarkowanych środowiskach budzi twardy elektorat największej formacji rządzącej, a już zwłaszcza "wyznawcy" obecnego premiera. Padają zarzuty o bezkrytyczne uwielbienie dla wodza i podsycanie "wojny polsko-polskiej". Negatywnymi bohaterami takich opowieści są zwłaszcza Silni Razem oraz Sieć na Wybory pod patronatem Romana Giertycha, czyli nieformalne antypisowskie grupy aktywne na platformie X. Jest to traktowane przez dużą część tradycyjnych mediów jako ekstremizm „silniczków”, "fanboyów" itp.
Jednak liczba zdeterminowanych zwolenników polityki lidera PO wykracza daleko poza X-owe grupy. Z różnych sondaży – zwłaszcza na temat praworządności i rozliczania PiS – wynika, że to ok. 20 proc. wyborców, którzy domagają się radykalnych działań przeciwko porządkowi zaprowadzonemu po 2015 r. Jednocześnie grupy wspierające partię Kaczyńskiego, rozmaite "tylkopisy" (od nazwy hasztagu) budzą znacznie mniejsze emocje, bo radykalizm zwolenników Kaczyńskiego od dawna jest traktowany z pobłażliwością, niemal jak zjawisko przyrodnicze.
Zarzuty wobec "twardego elektoratu PO" spotęgowały się w czasie i po powodzi, kiedy zdaniem krytyków trwała zmasowana obrona szefa rządu i PO. W efekcie Tusk, co pokazały późniejsze sondaże, "niezasłużenie" wyszedł z tego kryzysu obronną ręką. To, że Platforma na powodzi nie straciła – mimo że jak pokazały to różne monitoringi sieci, użytkownicy sprzyjający PiS robili, co mogli – wzbudziło wręcz furię wśród części dziennikarzy i publicystów.
Komu wybacza się twardość
Problemem stali się zdecydowani wyborcy PO, chociaż w przypadku fanów innych partii, zwłaszcza PiS, nie było słychać takich "oburzów". Przeciwnie, bazowy, zdeklarowany elektorat ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego był i jest przedstawiany jako dowód żywotności tej formacji, świadczący o jej sile i kulturowym charakterze. Na pytanie, dlaczego PiS ma wciąż ponad 30 proc. poparcia, odpowiadano: ponieważ ma wiernych sympatyków, którzy się z Kaczyńskim identyfikują, gdyż ten odpowiada na ich duchowe potrzeby, daje poczucie tożsamości i dumy.
Każdy, kto kwestionował polityczne i moralne kompetencje wyborców partii, która doprowadziła do podważenia zasad demokracji państwa w środku Europy, był oskarżany o elitaryzm, pogardę dla "prostych ludzi". Tradycyjny elektorat partii Kaczyńskiego stał się święty, nie do ruszenia: mogą popierać, kogo chcą, ignorować afery, nepotyzm, rozkradanie publicznego majątku, nie zwracać uwagi na to, co PiS wyprawiał z ustrojem, instytucjami, sądownictwem – bo tu chodzi o wyższe sensy, których wielkomiejska publiczność nigdy nie zrozumie.
Platforma natomiast, według tych samych licznych komentatorów, miała być z definicji zawsze miałka, nieumiejąca wzniecić żadnych większych emocji i pozytywnych odczuć. Jeśli można zrozumieć tę linię rozumowania, jej nie należało się ideowe wsparcie i wierność, bo zawsze była beznadziejna, nie to co PiS. Wobec PO/KO mają obowiązywać normalne zasady rozliczania politycznych sił: po jakiejś aferze czy wpadce ma regulaminowo spadać Platformie o 10 pkt proc., a jeśli nie, to znaczy, że zapanował platformerski fanatyzm, jej zwolennicy to niereformowalny beton niereagujący na oczywiste fakty. Taka postawa (według tej opcji) deformuje opinię publiczną, tworzy pancerną "bańkę".
Z pomocą własnej pancernej bańki, chronionej przez pomocników z drugiej strony, Kaczyński rządził przez osiem lat, a teraz wciąż ma ponad 30 proc. poparcia i raczej ono rośnie. Był w tym czasie wielokrotnie chwalony za skuteczność, za to, że upokarzał opozycję, wygrywał z nimi "jak z dziećmi", bo był bezwzględny. A udawało mu się to właśnie dlatego, że miał stały elektorat, odporny na bieżące zawirowania, impregnowany na obce przekazy, mający ustaloną hierarchię wartości i celów. Ale kiedy takich zaawansowanych, nieprzemakalnych na byle co wyborców dorobiła się Platforma, podniósł się krzyk: że są nieobiektywni, łatwowierni, przymykają jedno oko itp.
Wybacza się zatem twardość zwolennikom autorytaryzmu, ale krytykuje nieprzejednanych i nieprzekupnych obrońców demokratycznego systemu. Bo to jakieś nieładne i polaryzujące. Dotyczy to głównie zwolenników Platformy, bo jednak każdy tożsamościowy wyborca Polski 2050, PSL, a już zwłaszcza Lewicy zdaje się "centrystom" na wagę złota. Oni wręcz powinni być zdeterminowani, bezkompromisowi i żądać wszystkiego, zwłaszcza od Tuska. Często pisze się o tym, że partia Hołowni jest za letnia, że Lewica powinna się postawić, a ludowcy "wrócić do korzeni".
Radykalizm zwolenników tych formacji byłby przyjęty przez wielu komentatorów ciepło, jako dowód dbania o ideową odrębność, trzymanie się programów i pryncypiów. Ale nie w przypadku Platformy, ta ma być z definicji rozmyta, bez priorytetów, nie ma więc jej za co lubić i popierać, ponieważ jest zimna jak ryba i taka ma być.
Potrzebny jest "afekt"
Rzeczywiście, przez wiele lat głosowano na PO, jak na Unię Wolności w latach 90., jako na mniejsze zło. Platforma służyła głównie jako zapora przed PiS, jak kiedyś Unia przed Porozumieniem Centrum. Nie budziła entuzjazmu, była co najwyżej wystarczająco znośna, bo znowu przyjdzie Kaczyński, który po raz pierwszy porządnie wystraszył publiczność w latach 2005–07. Potem pamięć o ekscesach prawicy zwietrzała, co pozwoliło liderowi PiS powrócić do władzy. Ale nawet po 2015 r. Platforma służyła bardziej jako ledwie tolerowany organizator antypisowskiego sprzeciwu niż obiekt politycznej identyfikacji, mimo że Grzegorz Schetyna zrobił wiele, aby ta formacja przetrzymała najcięższy czas.
Jednak w politycznych zmaganiach potrzebny jest też "afekt". Ten pojawił się w lipcu 2021 r., po powrocie Donalda Tuska do polskiej polityki i do przewodzenia Platformie. Od tego momentu zaczyna się budować twardy elektorat tej partii. Pierwsza wypowiedź powracającego Tuska o "walce dobra ze złem" wytworzyła nową energię, aksjologię i więź, wzmocnioną później koalicyjnym zwycięstwem nad PiS w październiku 2023 r. Dowiezienie tamtej obietnicy wciąż działa, daje Tuskowi duży kredyt zaufania. Wybacza mu się potknięcia, a tym bardziej błędy koalicjantów.
Budzi to zasadniczy sprzeciw choćby symetrystów, którzy uważają, że demokraci nie powinni ulegać "wodzowskim” nastrojom, a PO pozostaje tą samą nudną partią co zawsze, tylko uwzniośloną przez nieuzasadniony kult jej lidera. Rzeczywiście, zapewne duża część dzisiejszego poparcia dla PO wynika z pozycji samego Tuska. Ale nie do końca. Wydaje się, że zyskała także Platforma jako organizacja mająca swoje stare wady – niezdecydowanie, kunktatorstwo, czasami strachliwość; to jednak wciąż ona przewodzi antypisowskiej stawce, z trzykrotną przewagą nad kolejną formacją koalicji.
Nadal stanowi największą tamę przed Kaczyńskim. Gdyby to Lewica albo Razem miały 30 proc., panowałby zapewne kult Włodzimierza Czarzastego lub Adriana Zandberga jako cudotwórcy i odnowiciela. Ale nie mają i to także jest przedstawiane jako wina Tuska.
Wyraźnie widać, że w dzisiejszej polityce coraz bardziej liczą się twarde, przekonane do swoich racji elektoraty. To jest czas starcia kompletnie odmiennych systemów, politycznych kultur, ustrojowych zasad, gdzie liberalna demokracja broni się z coraz większym trudem. Jeśli będzie miała tylko letnich, przypadkowych, zmiennych w nastrojach zwolenników, może w końcu upaść. Rzecz w tym, że prawicowe, autorytarne fascynacje często są traktowane jako oczywiste i naturalne, bo "tak ludzie myślą", ale zdecydowane poglądy i działania po drugiej stronie ("demokracja walcząca") jawią się wielu jako niepotrzebne "pogłębianie podziałów" i "zaostrzanie sytuacji". Brakuje refleksji, że wobec drastycznego ataku na demokratyczne wartości trzeba się bronić równie radykalnie, bo nie jest wszystko jedno, jaki porządek zwycięży.
Pojawiło się w Polsce ciekawe pojęcie zbyt radykalnej obrony demokracji. Znaczy to, że trzeba się jednak dogadać i porozumieć nawet z przeciwnikami wolnościowego ustroju. Ostatnio nawoływał do tego w "Gazecie Wyborczej" Witold Gadomski, który wręcz zaproponował, aby dla spokoju społecznego ogłosić amnestię dla "pisowskich złodziei". Wyznaczane są zatem granice, w ramach których można bronić liberalnego systemu, byle z tym nie przesadzać. Przy takim podejściu zanika kwestia, kto za jakim ustrojem się opowiada, za jaką postacią sądownictwa, mediów, praw obywatelskich, instytucji kontrolnych, za jakimi relacjami z Unią Europejską itd. Pojawia się wizja uogólnionych twardych elektoratów przynoszących nieszczęście normalnym ludziom, którzy chcą spokojnie żyć.
Jednak to radykalni sympatycy partii demokratycznych są w istocie ostatnią nadzieją na utrzymanie wolnościowego etosu. Populistyczne partie w Polsce, na Węgrzech, w Niemczech, Austrii, Holandii, we Francji, Włoszech czy w Hiszpanii mają entuzjastycznych, energicznych kibiców, nad czym stare partie załamują ręce. Ale kiedy zniecierpliwienie i ostrzejsze postulaty pojawiają się po drugiej stronie, od razu odzywają się – nie tylko u nas – głosy, że tak nie można, że honor demokratyczny nie pozwala na silne emocje i twarde słowa.
Moralne szantaże
Zwolennicy rządzącej dzisiaj koalicji są poddawani nieustannym moralnym szantażom: mają spuścić z tonu i nie udawać świętych, ponieważ są nowe afery i wpadki, tym razem te, jak to się ironicznie ujmuje, "uśmiechnięte", "demokratyczne". Ma to sprawić wrażenie, że w zasadzie jest tak samo jak wtedy, kiedy rządził PiS, choć niby miało być inaczej. Nepotyzm w Totalizatorze, pobierany podwójny ryczałt na warszawskie mieszkanie oraz kilometrówki małżeństwa Myrchów, "niesłuszne" wyrzucenie Barskiego z prokuratury, limuzyny dla ministerstw i wiele innych zdarzeń to jest dawka, która ma spowodować zwątpienie, zachwianie się, przejście do grupy "niezdecydowanych". A że tak się nie dzieje, to budzi irytację w PiS i niesmak u "równodystansowców".
Chodzi o to, że duża część elektoratu obozu władzy uodporniła się, nie reaguje pod dyktando sztabu z Nowogrodzkiej, nie kupuje przekazów, jak to się zdarzało przez całą poprzednią dekadę. Jedna z aktywnych uczestniczek X, "ania dalidec" krótko streściła postawę swojego środowiska wobec obecnej władzy:
"Błędy się zdarzają. Kluczowa jest reakcja na błędy. Nie dramatyzowałabym. A zrównywanie demokratów z PiS-em jest nieuczciwe. Obywatele mają prawo, ba nawet obowiązek krytykować. Nie wpadajmy jednak w histerię, bo PiS wróci szybciej, niż myślimy".
Choć akurat przypadek Kingi Gajewskiej i Arkadiusza Myrchy sprowokował żywą dyskusję: czy powinno się ich napiętnować i tym samym przykładać rękę do rozpętanej przez PiS i symetrystów nagonki, kiedy tyle afer dawnej władzy jest wciąż nierozliczonych? Jedni głosili hasło "murem za Kingą i Arkiem", podkreślając, że poza wszystkim nie doszło do złamania prawa przez parę posłów, a napaść na nich przekraczała wszelkie granice. Inni pozwalali sobie na pewne wątpliwości, za co z kolei przywoływano ich do porządku. Podobnie jest z oceną działań samej Platformy i Tuska (do czego kolejnym pretekstem jest rocznica wyborów 15 października), na ile można krytykować swoich, aby nie wpisywać się w scenariusz obrzydzania PO znany z lat 2014–15? Adam Abramczyk na X zauważa:
"W sumie to bardzo dobra dla nas informacja, że jest dość dużo wyborców KO na X, którzy nie boją się skrytykować partii, jeśli im coś się nie podoba. Wyborcy PiS chowali głowy w piasek, nie chcieli widzieć pisowskich afer bardzo dużego kalibru, no i wszyscy wiemy, jak to się dla nich skończyło. Nie możemy popełnić tego samego błędu".
Użytkowniczka X "agnes" pisze: "Jesteście moją partią od momentu powstania. Dziś jako Wasz wyborca chciałabym zwrócić uwagę na konta, które stosują metodę oczerniania ludzi z naszej strony na platformie X w postaci pomówień i manipulacji".
Ogólnie biorąc, dominowała opinia, że nie można wyłączać kogokolwiek spod oceny, ale co innego występki i niezręczności, jakie cyklicznie zdarzały się w III RP, a co innego usiłowanie dokonania pozakonstytucyjnej zmiany ustroju, jaka odbyła się już wyłącznie za rządów PiS. Czyli żeby nie dać się wkręcić w kolejne "ośmiorniczki". Zatem krytyka polityków i ugrupowań funkcjonujących w ramach systemu jak najbardziej, ale partia Kaczyńskiego nie jest żadną alternatywą, ponieważ jest pozasystemowym alienem i dla demokratów nie wchodzi w rachubę jako dopuszczalna opcja.
Wojciech Kussowski napisał na X: "Albo PiSowcy zostaną uczciwie rozliczeni z łamania prawa, albo przeczekają, wrócą i zaprowadzą model węgierski w wersji turbo. Nie ma tu trzeciej drogi, wspólnego siadania do stolika i kompromisu. Nie ma".
Przez całe lata środowiska liberalno-demokratyczne, najpierw Unia Wolności, potem Platforma, miały specyficzne wyrzuty sumienia. Że są z dużych miast, zamiast z mniejszych, bardziej wykształcone, a nie mniej, pochodzą niby z jakichś elit, że nie czują, nie rozumieją "ludzi", nie wykazują społecznej empatii. Niby się starali, ale nagle wchodzili jacyś dziarscy prawicowi "brutale", ale "wrażliwi społecznie" i narodowo i przejmowali interes, a reszta chowała się po kątach, aby nie uchodzić za wrogów "prostego człowieka".
Tusk po swoim powrocie próbował przełamać ten defensywny trend, kompleks gorszych, bo "nieludowych" wyborców. Było trudno, ponieważ przez długi czas także inteligenckie grupy budowały obraz swojskiego, prawdziwie polskiego elektoratu "z terenu". Tam miało bić serce narodu. Było oczywiste, że Podlasie czy Podkarpacie są lepsze od Warszawy czy Gdańska, choć niejasne było dlaczego – skąd się bierze ta hierarchia? Socjologowie powtarzali swoje analizy o południowo-wschodniej Polsce, zasiedziałej od pokoleń, rodzinnej, przywiązanej do religii i Kościoła, "z dużą kontrolą społeczną", oraz o północno-zachodniej; napływowej, wykorzenionej, z rozluźnionymi relacjami.
Z takiego opisu od razu wiadomo było, gdzie są tzw. wartości i który elektorat jest lepszy. Zresztą w gruncie rzeczy nie chodzi o regiony, ale o zasadę, na której budowano przewagę jednych wyborców nad drugimi. To prawicowy elektorat zawsze był cenniejszy i ważniejszy, bo to byli "zwyczajni ludzie", wujkowie i szwagrowie, czcigodne postaci przy rodzinnym stole. Ten ckliwy obrazek był budowany także w liberalnych mediach. Oczywiście na zasadzie, że "chodzi o obiektywne zrozumienie, o co im chodzi".
Premedytacja czy głupota
W takiej sytuacji także druga strona musiała w końcu odzyskać swój fundament wartości, pozbyć się poczucia gorszości. Proces uwalniania się ludzi o poglądach liberalno-demokratycznych z politycznych kompleksów jest kluczowy dla długofalowej sytuacji w Polsce. Grupy wspierające teraz Platformę nie są atakowane za to, że opowiadają się za zachodnim modelem ustrojowym, ale za to, że popierają konkretnie Tuska. Lewica, która ma swoich radykałów, nie jest napiętnowana, mimo że ci często ujawniają swoją aprobatę dla działań PiS.
Co więcej, te inklinacje do partii Kaczyńskiego są przyjmowane przychylnie, jako przejaw działania "ponad podziałami" i przeciw "wojnie polsko-polskiej", co pokazuje przypadek posłanki Razem Pauliny Matysiak. W walce z "silniczkami" nie chodzi zatem o radykalizm tej grupy jako taki, ale o to, że jest to radykalizm proplatformerski. Dokładnie to jest niewybaczalne. Gdyby Silni Razem z tą samą retoryką i zdecydowaniem opowiadali się za lewicą, a zwłaszcza za partią Razem, byliby w mediach noszeni na rękach.
Te niby prodemokratyczne środowiska, które przez ostatnią dekadę – z premedytacją lub przez głupotę – wspierały Kaczyńskiego, wciąż nie rozumieją, że tu nie chodzi o samą Platformę, ale o to, że bez niej posypie się cały antypisowski front. Nie są w stanie pozbyć się swoich ideologicznych czy personalnych niechęci nawet wobec groźby powrotu PiS, co wciąż jest realne. W 2015 r. przeciwnicy PO-PiS zdołali utorować Kaczyńskiemu drogę do władzy. Teraz może im się to nie udać, bo wreszcie napotkali twardych przeciwników, którzy nie odstawiają nogi.
Polityka 43.2024 (3486) z dnia 15.10.2024; Polityka; s. 23"
Obraz: *Internet
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz